Wild Gate - "Kim jesteś?"
Nad ranem, śpiącego na swej zmianie
wartownika, Simona, obudził huk. Podskoczył, spadając z kłody, która jeszcze
chwile temu służyła mu za dość twarde legowisko.
- Wiedziałem - powiedział Vincent.
Ukucnął nad dogasającym ogniskiem i dorzucił suchej rozpałki.
Ognisko strzeliło w górę, rozsiewając
ciepłą aurę. Karmazynowe płomienie łapczywie lizały wysuszone gałęzie. Vincent
włożył do ogniska kilka większych kamieni.
- Jak się nagrzeją, upieczemy ryby -
rzucił.
- Nie, ale chyba najwyższa pora. Jest
szósta, na ryby najlepiej iść rano. Zrobiłem zegar słoneczny.
Do ich uszu dobiegło przeciągłe
ziewnięcie. Mike obudził się, wstał i rozmasował obolałe mięśnie. Spojrzał w
stronę nieba.
- Ale chmury - rzucił.
- Dzisiaj nie mamy co liczyć nad
nadlatujący samolot, nie zauważą nas. Poza tym, niedługo spadnie deszcz.
Przynajmniej odnowimy zapasy wody i zmyjemy tą sól z ubrań - podsumował
Vincent.
- Racja - zgodzili się.
- Rodacy, trzeba działać. Obudźcie
resztę, ja pójdę zrobić włócznie na polowanie - Vincent zniknął w głębi
dżungli.
Simon kucnął nad szałasem śpiącej
siostry. W każdym innym wypadku po prostu zawaliłby go na nią sprawiając jej niemiłą niespodziankę, jak prawdziwy kochający brat. Teraz jednak wiedział o nadgarstku,
beznadziejnej sytuacji, kłopotach i dodatkowej robocie nad naprawą prowizorycznego schronienia. Jannete
poruszyła się niespokojnie, przeciągnęła się i otworzyła oczy:
- Gdzie jesteśmy?
- Daleko od domu - powiedział Simon pod
nosem. - Wstawaj, albo podrzucę ci kraba.
- Już, już – wstała.
Na Casie nie musieli długo czekać. Niemal
od razu krzyknęła:
- Moje włosy! Całe w piasku! Gdzie ta
felerna pokojówka?!
- Przepraszam za opóźnienie, Ma'am -
dodał ironicznie Simon.
Dziewczyna zerwała się, mało brakowało, a
uszkodziłaby rusztowania swojego szałasu.
- A! To tylko ty, Simonku. Co dzisiaj na
śniadanie?- zrobiła najbardziej uroczą minę na jaką było ją stać.
- Pięciogwiazdkowy posiłek: robaki,
kokosy i ryby jeśli uda nam się je złowić – z krzaków wyłonił się Vincent.
Trzymał w ręku trzy kije bambusowe. Na
końcówkach były podzielone na cztery części, a każda była starannie naostrzona.
Klasnął w dłonie.
- Idziemy polować.
~~~~
Simon, Mike i Vincent podzielili się.
Mike z Vincentem poszli nurkować i złowić ryby w wodzie, Simon zaś poszedł
patrolować brzeg w poszukiwaniu małży. W pewnym momencie nachylił się. Znalazł
coś... ciekawego.
- Jeżowce! - krzyknął.
Uradowany przytaszczył je do obozu. Ku
jego zdziwieniu, dziewczyn nie było, a koło ogniska porozrzucane były rozmaite przedmioty.
Od razu domyślił się, że musiały przytaszczyć to z wraku samolotu. Postanowił
im pomóc.
~~~~
- Casie, pomóż mi. Nie wytrzymam dłużej!
- Pomogłabym, ale mam za długie
paznokcie, nie chcemy chyba aby doszło do tragedii. Musiałabym je spiłować,
albo nawet, o matko, obciąć.
Jannete stęknęła z bólu. Wszystko co
trzymała wysypało się i z impetem upadło na piasek. Gdyby nie towarzyszył temu
niemiły trzask, a nadgarstek nie zwisał bezwładnie, chyba pobiłaby Casie. Nagle
poczuła, że słabnie.
- Spokojnie - ktoś położył jej rękę na
ramieniu.
- Simon! Zawsze w porę!
- Musimy ci to nastawić! Nie wygląda to
ciekawie.
Wrócili do obozu, Vincent i Mike
siedzieli na kłodach oglądając przedmioty i kwestionując ich przydatność. Na
widok Jannete obaj podskoczyli.
- Daj mi tą rękę! Coś ty najlepszego zrobiła!?
- krzyknął. - Choć, muszę ci to nastawić i usztywnić.
Vincent schylił się po apteczkę, jeden z przedmiotów,
który był przy wraku. Wyciągnął maść znieczulającą, której było tak mało, że
Jannete miała ochotę się już tylko rozpłakać. Vincent odciągnął ją dalej od
obozu.
- Zaraz! Nie ufam ci! Zrobisz jej krzywdę
- oburzył się Simon.
- Wiele rzeczy już nastawiałem, a ty
jesteś ostatnią osobą, która powinna tego słuchać - odpowiedział.
- Słuchać czego?
Zniknęli w puszczy. Brat usiadł na piasku
zmartwiony. Mike poklepał go po ramieniu, Casie milczała. Gdy nagle przyjemny
szum morskich fal przerwał krzyk Jannete. Po karku Simona przeszły ciarki.
Faktycznie, był ostatnią osobą, która chciałaby słyszeć rozpacz swojej siostry
i nie móc w tym wypadku nic zdziałać. Nastawianie kości nie należy do niczego
przyjemnego, szczególnie, że zabieg wykonuje się bez znieczulenia.
~~~~
Rozpadało się na dobre. Kulili się pod
swoimi szałasami, co chwila wychodząc i chłodząc się. Nie mieli nic innego do
jedzenia niż kokosy, małże i te kilka jeżowców znalezionych przez Simona. Skromny
posiłek im nie wystarczył. Wiedzieli, że muszą złowić ryby.
Simon odrzucił włócznię na bok.
- Okropieństwo! Czemu w rzeczach przy
samolocie nie było ani krzty jedzenia.
- Ciesz się, że była chociaż woda. I tak
się już kończy. Będziemy musieli pić deszczówkę i mleko kokosowe – starał się
go pocieszyć Vincent.
Woda mozolnie biła o piasek. Woda coraz
to bardziej podmywała plażę. Ochłodziło się. Wszyscy podchodzili bliżej
ogniska, aby tylko się ogrzać i powstrzymać falę senności. Vincent poprawił
opatrunek Jannete. Usztywnił nadgarstek korą bambusa, utrwalając to bandażem z
apteczki. Dziewczyna czuła się lepiej, lecz byt Vincenta sprawiał, że coś ją
odrzucało, sama stwierdziła, że się go po prostu boi. Mężczyzna związał
ponownie włosy w kitka.
- To, że tu trafiłem, to czysta ironia
losu – powiedział.
- Jesteś jakimś zbiegiem, czy co? – Simon
oparł głowę po ramię siostry.
- Powiedzmy – odpowiedział nieszczerym
uśmiechem.
Dzień dłużył się niemiłosiernie, lecz
kiedy w końcu zapadł zmrok pierwszą wartę objął Vincent. Czujnie obserwował
wszystkich. Kiedy w końcu uznał, że śpią, odszedł od obozu i udał się w głąb
puszczy, prosto w stronę najwyższej góry. Jannete obudziła się, nie spała.
Postanowiła udać się za Vincentem, przedtem jednak chwyciła włócznię i mały
nożyk. Tak na wszelki wypadek...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz